Na placu Dąbrowskiego w Łodzi, przed Teatrem Wielkim, pojawił się człowiek. W białej szacie, z brodą i długimi włosami wyglądał jak Chrystus. Ludzie oglądali się za nim zdziwieni. Młodzież podśmiewała się ukradkiem. Chrystus patrzył na nich nieprzejęty, z zaaferowaną twarzą. Trwało to kilka minut. Potem podniósł do góry ręce, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Nieco więcej oczu skierowało się na niego, ale nikt nie traktował go poważnie. Właściwie się tego spodziewał. Podobnie było dwa tysiące lat temu.
- Dzieci boże! – krzyknął donośnym, ale spokojnym głosem. Jeszcze więcej głów zwróciło się w jego stronę.
- Przybyłem po to, aby was zbawić.
Na niektórych twarzach, szczególnie tych młodszych pojawiły się uśmiechy. To właśnie oni zaczęli tworzyć wokół niego grupki dowcipkującej młodzieży. Jednak jemu wcale to nie przeszkadzało. Był przecież Bogiem.
- Wszystko ma swój kres – kontynuował – a my powinniśmy być zawsze gotowi do spotkania z Panem. Ilu z was jest na to gotowych?! Ilu z was ma czyste sumienia?
Kilku młodych wyciągnęło od razu smartfony, korzystając z okazji do wzbudzenia sensacji na fejsie. Jednak jakieś dwie starsze kobiety przyglądały się temu całkiem poważnie.
- Są wśród nas tacy, którzy wierzą – powiedział, rzucając tam ciepłe spojrzenie. I ci właśnie trafią najpierw do raju. Albowiem oni mają wiarę prawdziwą. Uwierzyli, choć nie widzieli – przytoczył swoje własne słowa o niewiernym Tomaszu, sprzed dwóch tysięcy lat.
Wokół zaczął gromadzić się coraz większy tłumek. Chrystus przyciągał ich swoim spokojem. Brak tremy również wzbudzał zaufanie.
- Żyjecie w niezwykłych czasach. Statki kosmiczne, komputery, drapacze chmur – zawiesił głos – a w tym wszystkim coraz mniej Boga. – Rozejrzał się po tłumie, czy wzbudził zainteresowanie. Młodzi przestali dowcipkować, przynajmniej niektórzy. Na ich twarzach był jeszcze uśmiech, ale był to uśmiech niedowierzania, a nie szyderstwa. Zaczynał panować nad tłumem, który znowu się rozrósł. Na jego obrzeżach nadal dowcipkowano, ale ci bliżej niego, wyrażali zainteresowanie.
- Przyszedłem sprawdzić siłę waszej wiary. A od tego zależy zbawienie. Cyrenejczycy... – zaczął naukę. Mówił potrafiąc wzbudzić ciekawość. Po kilkunastu minutach tłum wokół niego wcale nie topniał, chociaż poza nim życie jakby normalnie się toczyło. Nagle pojawił się wóz straży miejskiej. Strażnicy wysiedli i widząc dość spory tłumek zastanawiali się co robić. W końcu przecisnęli się między ludźmi.
- Przepraszam, czy możemy pana poprosić o dokumenty? – zapytał jeden z nich, w miarę grzecznie, ale starając się nadać głosowi stanowczy ton.
- Nie mam dokumentów, ale nazywam się Jezus Chrystus – odparł spokojnie Bóg, przerywając naukę. Strażnik z dezaprobatą odwrócił na chwilę oczy, ale postanowił nie dać się sprowokować.
- Ma pan jakiś adres zamieszkania?
Chrystus, składając ręce spojrzał w górę.
- A gdzie się pan urodził?
- W Nazarecie.
Kilkoro z obserwujących młodzików prychnęło śmiechem. Strażnik zrobił niewyraźną minę. Widocznie doszedł do wniosku, że przybysz kpi sobie z niego.
- Wobec tego zapraszam do samochodu – powiedział, wskazując ręką.
- Czy popełniłem jakieś przestępstwo? – zapytał Chrystus.
- Czy ma pan zgodę na organizowanie zgromadzeń, lub imprez masowych? – zabłysnął elokwencją strażnik.
- Moją rolą jest nawracanie ludzi. Albowiem tylko w ten sposób mogą sobie zapewnić życie wieczne w raju – odpowiedział na swój sposób Chrystus. Strażnik widząc, że się nie dogadają ujął go delikatnie pod rękę. Jego partner pomógł mu z drugiej strony. Nie spodobało się to niektórym. Szczególnie z młodzieży. Straż miejska nie cieszyła się szczególnym autorytetem.
- Czemu go zabieracie? Nic takiego nie zrobił – posypały się głosy. Strażnicy zaczęli przeciskać się przez niechętny tłum. Chrystus zatrzymał się podnosząc rękę do góry.
- Nie opierajcie się – rzekł uspokajająco do ludzi. – Prawdziwej wiary nie da się zatrzymać. Zostańcie z Bogiem – dodał i pozwolił zaprowadzić się spokojnie do samochodu.
Zajechali pod komendę straży miejskiej. Podprowadzili go do okienka.
- Mamy tu takiego jednego. Nazywa się Jezus Chrystus – zażartował starszy strażnik. Z okienka spojrzał dyżurny.
- Jakieś dokumenty?
- Nie ma nic – dodał tamten. Dyżurny przyjrzał się ubraniu zatrzymanego.
- Może raczej należałoby z nim do Kochanówki?
Jego rozmówca wzruszył ramionami.
- Nadal twierdzisz, że nazywasz się Jezus Chrystus? – zapytał dyżurny.
- Tak jest w istocie.
- Aż się boję zapytać o imiona rodziców – westchnął dyżurny. Jezus uśmiechnął się do niego ciepło, nic sobie nie robiąc z tych docinków.
- I co z nim zrobimy? – zapytał dyżurny. Pozostali dwaj wzruszyli ramionami.
- Zrobił coś jeszcze?
- Tylko zbiegowisko – odparł dowódca patrolu.
- No, ale przecież tak nie będzie łaził – powiedział zastanawiając się dyżurny. – Masz jakieś ubranie?
- Ubranie, rzecz nabyta. Najważniejsze, żeby mieć wiarę – odparł z tym samym pogodnym uśmiechem Chrystus.
- Niezły mądrala – stwierdził dyżurny.
- Nieuleczalny przypadek – dodał dowódca.
Niezdecydowani funkcjonariusze, nie do końca wiedząc co zrobić z nietypowym gościem, postanowili zasięgnąć rady najwyższych czynników w komendzie, które jednak nie były obecne, gdyż były zajęte piciem kawy w terenie. Mogli oczywiście połączyć się z nimi telefonicznie, ale było to ryzykowne, gdyż te nie lubiły jak im ktoś przeszkadza w tak ważnych czynnościach. Wobec tego postanowili go na wszelki wypadek zatrzymać, tym bardziej, że ów na swoją zgubę nie protestował, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że nie mają do tego żadnego prawa. W ten sposób trafił do pokoju zatrzymań, który zresztą był jedynym tego typu pomieszczeniem w komendzie straży miejskiej i zwykle nie był wykorzystywany, a więc nadarzyła się okazja nadrobić zaległości i chociaż trochę utrzeć nosa konkurencyjnej służbie, która nie raz pozwalała sobie patrzyć na nich z politowania godnym uśmieszkiem. Kiedy mesjasz został w końcu sam, z niemalże satysfakcją dostrzegł nad drzwiami tego, jakby nie było świeckiego przybytku, krzyżyk. Niestety nie było na nim jego. Pomyślał nawet z nutką ironii, że za tak niebywałe przewinienia chyba go tu drugi raz nie ukrzyżują? Po krótkiej zadumie, która normalnemu śmiertelnikowi zajęłaby kilka godzin, postanowił jednak nie marnować czasu, bo czekało go jeszcze dużo roboty i zniknął, czym nieopatrznie spowodował u konkurencyjnej służby jeszcze większe kpiny, z powodu pryśnięcia w niewyjaśnionych okolicznościach tak znamienitej postaci.
cdn...(być może)