Krótko i na temat




Nowo powstała stacja telewizyjna "ABC" zdobyła sobie w krótkim czasie ogromną popularność, szczególnie wśród młodzieży. Było to zasługą nowatorskich programów, prowadzonych w niekonwencjonalny i zabawny sposób, i budziło zazdrość, oraz uzasadniony niepokój konkurencji. Największym hitem wśród nich stał się program polityczny, który zaczął przykuwać uwagę (o dziwo) młodzieży, ze względu na niespotykaną formę, a także starszych widzów, za merytoryczne wypowiedzi. Twórcom programu chodziło o to, żeby zwrócić uwagę oglądających na treść wypowiedzi, a nie na formę. Niestety, ludzie bardziej cenią tych, którzy potrafią się wypowiedzieć, niż tych którzy mają coś do powiedzenia. Autorzy postanowili w prosty sposób zmusić polityków do mówienia krótko i na temat. A krótko i na temat, nie można ludziom robić wody z mózgów. Problem w tym, że politycy uznali taki sposób za niepoważny, a wręcz grubiański. Na szczęście młodzieżówki partyjne, które nie były jeszcze tak wyszczekane i nie zdążyły zapomnieć ludzkiego języka, okazały się mniej zadufane i uznały go za całkiem odjazdowy, a nader, dostrzegły w nim możliwość wylansowania swoich postaci. Formuła chwyciła niespodziewanie i zaczęła przykuwać przed telewizory miliony, jak jakiś Big Brader. Mało tego, udział w programie zaczął być traktowany jako prawdziwe wyzwanie. W ten sposób wielu młodych i nieopierzonych pretendentów na przyszłych polityków szybko wybiło się i zaczęło przerastać popularnością starych wyjadaczy, zagrażając ich pozycjom. A występ w programie stał się prawdziwym testem odwagi. Na niewygodne pytania trzeba było krótko i zwięźle odpowiadać, bo inaczej, jak szydło z worka wychodziło, że polityk tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia. Co prawda mógł on wziąć dodatkowy czas, ale było to bardzo ryzykowne i mogło złamać karierę nawet poważanego i uznanego wyjadacza z pierwszych stron gazet, gdyż ewentualna wpadka kończyła się wizerunkową katastrofą. A jak wiadomo to jest dla polityka najważniejsze. Dwoje młodych, dobrze zapowiadających się kandydatów już tego doświadczyło, grzebiąc w gruzach swoje niedoszłe kariery. Za to ich interlokutorzy mogli cieszyć się splendorem nie tylko zwycięzców, ale także odważnych, śmiałych, nie bojących się wyzwań młodych gniewnych, a sam program stał się wręcz obowiązkowym testem dla każdego, chcącego liczyć się polityka. Nieskorzystanie z zaproszenia traktowane było wręcz jako tchórzostwo. W ten sposób nawet wytrawni politycy, na czele z prezydentem i premierem, coraz mniej mogli sobie pozwolić na ignorowanie go. Jednak z dodatkowego czasu nikt nie śmiał skorzystać. Wszyscy z zapraszanych stali się konkretni i rzeczowi, zupełnie jak niepolitycy. Za to ci, którzy mogli godzinami gadać na każdy temat i nic nie powiedzieć, zostali zepchnięci na margines. Niestety było ich 95%. Oczywiście udowodniali oni jak bezsensowna jest taka formuła, ale rządna wrażeń przyszłość narodu, uznała ich za tchórzy. Aż wreszcie jedna z partii, korzystając z tego, że temat był dla niej bardzo wygodny, łaskawie przyjęła zaproszenie, chcąc udowodnić, że niczego się nie boi i wysłała tam swego przedstawiciela w randze ministra. Co prawda było ryzyko, że padnie pytanie z innej beczki, ale ogólnie minister... dał radę. Co prawda, w porównaniu z wrogimi młodzieżowcami, niezaprawiony w nowej formule oficjel gubił się nieco w ogólnikach i kilka razy brakło mu czasu, to jednak szefostwo partii, gryzące nerwowo pazury przed telewizorami, odetchnęło z ulgą. Teraz mogli uczciwie powiedzieć, że niczego się nie boją, a piłeczka była po stronie opozycji. Sondaże skoczyły im oszałamiająco, a sam program wyznaczył nowy tręd. Opozycja oczywiście nie mogła przejść obojętnie obok takich sukcesów wrogiej formacji, więc zanosiło się na prawdziwą ucztę dla rozpolitykowanej widowni. Zainteresowanie rosło z każdym dniem i wyglądało na to, że pobije wszelkie rekordy. Reklamodawcy bili się o czas antenowy. Autorzy dolewali oliwy do ognia twierdząc, że nie będą brali jeńców i pytania będą na każdy temat, a każdy z uczestników będzie mógł zadać po trzy pytania do każdego. Chwila prawdy nadchodziła wielkimi krokami. Wreszcie każda z partii wydelegowała spośród siebie najbłyskotliwszego z błyskotliwych:
Po stronie opozycji stanął Borys Buda.
Po stronie koalicji rządzącej - Antoni Maciorewicz.
Po stronie PSL-u - Władysław Kosiniak Małysz.
Po stronie lewicy - Włodzimierz Krzaczasty.
Po stronie Konfederacji - Krzysztof Bosy.
Po stronie Kukiz 15 - Kukiz 58.
Każdy z nich, tak jak ich poprzednicy, musiał złożyć przysięgę, że nie opuści swojej pozycji do końca i na wszelki wypadek zgadza się na zamknięcie go od zewnątrz, oraz nie będzie rościł pretensji w przypadku nie spełnienia jego żądań o wypuszczeniu go przed końcem programu, nawet w przypadku nagłej potrzeby. Organizatorzy wyjaśniali, że chodzi o to, żeby nie można się było w ten sposób wywinąć od wizerunkowej wpadki. W końcu wystarczyło tylko mówić krótko i na temat. Wszystkim jeszcze raz przedstawiono zasady. Uczestnicy zobowiązują się oddać do depozytu grzebień i lusterko. Każdy z oponentów zasiada w osobnej, dźwiękoszczelnej kabinie, w której widzi zegar odmierzający czas i ma do dyspozycji szklankę wody. Każdemu z osobna przedstawione jest to samo pytanie. Żaden z uczestników nie słyszy pytania do poprzedników, ani ich odpowiedzi. Każdy z uczestników ma pięć sekund na odpowiedź, od momentu włączenia mu czasu. Może oczywiście mówić dalej, ale i tak go nie będzie słychać ani widać, bo kamera pokazuje już kogoś innego. Może jednak wydłużyć czas swojej odpowiedzi o kolejne pięć sekund, wciskając zielony przycisk. Przed upływem tego czasu musi zakończyć swoją wypowiedź wciskając czerwony przycisk. Jeżeli tego nie zrobi, zaprogramowana maszyna wyleje na niego kubeł zimnej wody. W takim przypadku polityk sam jest sobie winien, że musi w takim stanie odpowiadać na pozostałe pytania i nie ma prawa do żadnych roszczeń za starty wizerunkowe. Powinien także pamiętać o bezskuteczności prób wydostania się z kabiny, co tylko może pogorszyć jego sytuację.
Na widowni, oraz przed telewizorami napięcie sięgnęło zenitu. Wszyscy ci wytrawni i uznani politycy niemal drżącą ręką podpisali cyrograf, do końca zastanawiając się, w czym oni w ogóle biorą udział i czy aby się nie wycofać. Ale słowo się rzekło. Kobyłka u płota. Gdyby nie szerokie nogawki garniturów byłoby widać, jak na drżących nogach podążyli za prowadzącym. Po wejściu do kabin, drzwi zatrząsnęły się za nimi z metalicznym hukiem, jakby znaleźli się w celi śmierci. Skrzywili się z dezaprobatą, bo wiedzieli, że są z tektury, a organizatorzy tylko podkręcają atmosferę. Na pierwszy ogień poszedł Borys Buda. Widzowie w napięciu patrzyli na jego skupioną twarz i wtedy padło pierwsze pytanie.
- Ile jest osiem razy siedem?
Borys postawił oczy. Tego się jednak nie spodziewał. Patrzył jak czas biegnie nieubłaganie, a w głowie miał kompletną pustkę.
Pięć...
Cztery...
Osiem razy siedem, osiem razy siedem, powtarzał bezwiednie w myślach, ale odpowiedź nie chciała przyjść. Nie no. Niemożliwe żeby się wysypał na tak prostym pytaniu. I to zaraz na początku!
Trzy...
Dwa...
Musi odpowiedzieć! Polityk musi odpowiedzieć na każde pytanie, nawet jeżeli nie ma nic do powiedzenia.
Jeden...
Ręka uderzyła w zielony przycisk. Zrobił to. Nie wierzył, że to zrobił. Strategią partii, nad którą dyskutowali kilka dni temu, było nie branie dodatkowego czasu. Było to zbyt ryzykowne. Te myśli przeleciały mu przez głowę jak błyskawica. Widzowie otworzyli gęby.
Pięć...
Cztery...
Musi coś odpowiedzieć. Przecież jest największym złotoustym najbardziej przemądrzałej partii. Ale tu się nie da lać wody!!!
Trzy...
Dwa...
Poczuł jak krople potu wystąpiły mu na czoło.
Jeden...
Musi odpowiedzieć. Z wysiłku dostał prawie szczękościsku. Ręka uderzyła w czerwony przycisk. Borys skulił się w sobie czekając na zimny strumień, topiący w odmętach jego karierę i z wyciśniętym grymasem na twarzy zastygł, przypominając jakiegoś pokutnika. Ale trwało to tylko chwilę. Napięcie ostatnich sekund zmogło go tak bardzo, że stracił równowagę i wyrżnął nosem w stojącą przed nim szklankę. Lecz było to już poza wizją i można by powiedzieć, że uratował twarz, gdyby nie potężne rozcięcie na nosie. Przed telewizorami przyszłość narodu jęknęła zawiedziona, ostrząc już sobie zęby na jutrzejszy ubaw, jaki czekałby ich w szkole.
- Panie Buda, panie Buda - mówił do niego technik, poważnie zaniepokojony jego zdrowiem. - Nic się panu nie stało?
Borys dźwignął się chwiejnie, nieprzytomnie jeszcze mrugając oczami i bełkocąc bez związku, że pięćdziesiąt sześć. W głowie miał jeszcze mętlik i próbując zrównoważyć myśli, na przemian cieszył się, że nie widziała tego widownia, na przemian martwił, że bez strat wizerunkowych się jednak nie obejdzie. Inni politycy w równie urozmaicony sposób zaliczyli pierwsze pytanie, a właściwie nie zaliczyli, ale uchronili się przed wizerunkową wpadką, nie mniej jednak wyglądali na tak zmordowanych, jak po przejściu pięćdziesięciu kilometrów. A był to dopiero początek. Jeżeli pozostałe pytania okażą się równie proste, to raczej nie mieli szans na przeżycie. Na drugi ogień jako pierwszy poszedł Władysław Kosiniak Małysz. Widownia już poczuła spaleniznę. Władysław niepewnie wpatrywał się w prowadzącego. Po pierwszym pytaniu wszystkiego się można było spodziewać.
- Tym razem mam do pana dwa pytania - mówił prowadzący. - Oczywiście czas też będzie podwójny.
Władysław wpatrywał się w niego czujnie, jakby bał się, że ten za chwilę wyciągnie rewolwer i zastrzeli go.
- Jak zapytać głuchego o godzinę?
Władysław skamieniał. Pytanie pozornie wyglądało na proste, ale przecież nie mogło być aż tak proste. Po tym co przeszli byłoby to za proste, żeby było aż tak proste. Nagle zrozumiał, że gubi się we własnych domysłach i zmarnował na to całe dwie sekundy. Zostały jeszcze trzy. Niepewnie spojrzał na prowadzącego i pokazał na zegarek. Prowadzący milczał.
Dwie...
Jeszcze raz pokazał na zegarek. Prowadzący milczał uparcie, patrząc na niego z kamienną twarzą.
Jedna...
- Pokazać na zegarek! - wykrzyczał spocony, zapominając na chwilę, że jest rasowym politykiem.
- Dobrze - potwierdził spokojnie prowadzący, jakby zdziwiony jego zdenerwowaniem.
Władysław starał się doprowadzić do porządku. Nie powinien publicznie okazywać zdenerwowania. Nigdy mu się to nie zdarzyło.
- A łysego o grzebień? - padło drugie pytanie.
Władysław osłupiał. Co za kretyńskie pytanie?! Usłyszał trzask przycisku i zobaczył jak zegar zaczął odmierzać ostatnie sekundy jego kariery.
Pięć...
Cztery...
Sterczał jak kołek w płocie i pojęcia nie miał jak zapytać łysego o grzebień. I nagle spłynął na niego błogi spokój.
- Rezygnuję. Nie wiem - powiedział krótko i na temat.
- Czy ma pan grzebień - uświadomił go prowadzący.
Władysław walnął się w głowę i w tym momencie uświadomił sobie, że nie powinien tego robić gdyż mijała właśnie ostatnia sekunda jego czasu i był jeszcze na wizji.
To pytanie okazało się jednak łatwiejsze od poprzedniego i rywale nie zaliczyli go już w pierwszej turze.



cdn...(być może)